sobota, 21 lutego 2015

DenNor - Stan krytyczny - Rozdział 4

 "Rozdział 4"

Nienawidzę budzików. Mówię to całkowicie serio. Zgoda, są pożyteczne; mój zegar biologiczny jest ustawony na nocny tryb życie spędzany w barach i przed komputerem. Nie jest tak, że śpię całe dnie, no ale... No, ale właśnie gdzieś tak do trzynastej będzie.

Są jednak takie dni, gdy trzeba wstać wcześniej. Dziś jest jeden z tych dni. Powód? Taki wredny krytyk literacki ze zgrabnym tyłkiem i maluśkimi bladziutkimi dłońmi.

Nie mam tradycyjnego budzika już od dawna. Jak wielu, przerzuciłem się na telefon. Chyba lepiej budzić się do wybranej przez siebie melodii (w moim przypadku to Aqua – muszę iść na odwyk ), niż uporczywego dzwonienia wywołującego nieprzyjemne skojarzenia z latami spędzonymi w szkole.

Mrucząc zgrabną wiązankę przekleństw, zwlekam się z łóżka, przy okazji klikając co trzeba, żeby wyłączyć to cholerstwo.

W sypialni powstrzymałem się od ukochanej przeze mnie wściekłej czerwieni. Przekonał mnie do tego Lars, tłumacząc, że mając kaca, lepiej nie budzić się w otoczeniu krzykliwych kolorów. Na początku marudziłem, z czasem jednak zacząłem rozważać kupienie mu jakiejś roślinki w ramach podziękowania.

Mówiąc "roślinka", mam na myśli coś, co mógłby zwinąć, zapalić, po czym odpłynąć.

Telefon rzucam na biurko w jasnym kolorze. Urządzenie pod wpływem siły przesuwa się trochę i uderza o klawiaturę stojącego nieopodal maca. Po przedwczorajszej wizycie w redakcji dziękuję Bogu, że nie mam czarnego komputera LG. Mój mac jest biały.

Jest wpół do jedenastej. Mam półtorej godziny, żeby się ubrać, umyć, zjeść śniadanie, przygotować psychicznie i dojechać do redakcji. Niby Bondevik powiedział, że mogę przyjść później, jednak...
Jednak jeśli myśli, że zostawię go choćby na sekundę samego z recenzją mojej książki, to się srogo myli...

.::*::.

Na miejsce dojeżdżam za dziesięć dwunasta. Jest słonecznie. Szyby odbijają promienie, rażąc mnie w oczy. Cholera, zostawiłem okulary przeciwsłoneczne w domu. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak zrobić z dłoni daszek nad oczami i mieć nadzieję, że jakoś trafię do wejścia. Póki jeszcze pamiętam, klikam przycisk na kluczyku od auta. Słyszę za sobą to charakterystyczne kliknięcie.

Do drzwi docieram w miarę bezpiecznie – nie liczę tych kilku potknięć, w końcu nie upadłem. Rozsuwają się. Uśmiecham się szeroko, mając nadzieję, że za lobby zastanę Tino.

Tino jednak nie ma.

Za czarną powierzchnią siedzi pochłonięty w lekturze blondyn. Jego krótkie włosy są rozczochrane tak, że nie można stwierdzić czy to zabieg celowy, czy wręcz przeciwnie. Nosi białą, nienagannie wyprasowaną koszulę i jeden z tych ohydnych kamizelko-swetrów w brązowe i zielone romby. Ze Slytherinu się urwał?

Słysząc moje kroki, podnosi głowę. Moim błękitnym niczym niebo oczom ukazuje się para wielkich zielonych. Nad nimi widzę wielki brwi.

Chwila... Wielkie brwi?

- Arthur? - pytam zdziwiony.

- Soren? - jego zdziwienie jest jeszcze większe.

Skąd się znamy, pytacie? Ach, już mówię. Arthur to chłopak kumpla mojego kumpla. I kuzynem mojego innego kumpla. Zapewne brzmi to jak kompletnie pokręcona historia. W pewnym sensie jest. A w innym sensie nie.

Ta nie pokręcona część brzmi tak: Gilbert ma jeszcze, poza mną, Larsem i Alfredem ( który między nami, nie pije alkoholu, tylko zawsze pochłania nie zliczone ilości coca coli ), którego właśnie kuzynem, i niańką przy okazji, jest Arthur, między nami, nie pije alkoholu, tylko zawsze pochłania nie zliczone ilości coca coli, dwójkę dobrych przyjaciół. Na imię im Francis i Antonio. Wspomniana dwójka urzęduje w właściwie tylko jednym barze z dość wysokich pobudek ( dla ciekawych: Antonio próbuje zdobyć serce jakiegoś pracującego tam włoskiego barmana ). My lubimy zmieniać otoczenie, więc i tam czasem zawitamy.

Tutaj przychodzi czas na pokręconą część: w tamtym barze pojawia się też chłopak Francisa, niejaki Arthur ( tak, TEN Arthur ). Normalnie dżentelmen z kijem w tyłku. Do czasu aż sobie popije... Nie chcę nic mówić, ale widok osoby, która wcześniej raczyła się Earl Greyem z porcelanowej filiżanki, obowiązkowo odginając mały palec, a póżniej tańczy na stole w samej rozpiętej koszuli i bokserkach, śpiewając "God Save the Queen" w wersji Sex Pistols i krzycząc do Francisa "Weź mnie tu i teraz, mój ogierze!", sprawia, że gościa trudno nie lubić.

- Co ty tu robisz? - niezbyt oryginalne pytanie, ale lepsze to niż nic.

Marszczy te swoje nadoczne krzaczory i gapi się na mnie spode łba. Może na ostatniej pijatyce za bardzo się z niego nabijałem...?

- Pracuję, jak widzisz. - mierzwi swoje włosy i wzdycha. - Moim zdaniem to pytanie lepiej by brzmiało, gdyby padło z moich ust.

- Umówiony z niejakim Lukasem Bondevikiem. - mruczę w odpowiedzi.

Zaciekawiony unosi brwi, a jego źrenice rozszerzają się.

- Ty i Lukas...? - kolejne westchnięcie. - Myślałem, że chłopak ma lepszy gust...

- Hej, co to niby miało znaczyć, co? - unoszę się, lecz chwilę później dociera do mnie sens jego wypowiedzi. - Że niby ja i Bondevik? Razem? Arthurku, herbatka była za mocna? - ostatnie pytanie zadaję przesłodzonym tonem.

Tym razem to jego kolej, żeby się wściec. Wspominałem już, że Arthur jest bardzo zabawny, gdy się złości? Nie? No to teraz już wiecie.

Gwałtownie wstaje, aż cud, że krzesło nie upadło na podłogę. Skrzydełka jego nosa rozdymają się niczym u byka, który widzi czerwoną płachtę. Oczy jakoś tak dziwnie ciemnieją, o rozmiarze źrenic nawet nie mówię.

- Nikt – zaczyna – ale to nikt nie będzie obrażał mi herbaty, słyszysz?! - unosi głos. - Mam szczerze gdzieś, czy masz randkę z Lukasem, czy nie, ty...!

Niestety, nigdy nie będzie mi dane dowiedzieć, jakim epitetem opisującym moją osobę pragnął uraczyć mnie Arthur, ponieważ brutalnie mu przerwano.

Albo ktoś po prostu wszedł innymi słowy. Tak też można.

Ten "ktoś" ma białe włosy, które są ułożone i rozczochrane zarazem. Na fiołkowe oczy spada mu kilka kosmyków. Białoszary sweter z niebieskimi akcentami wokół szyi i rękawów jest trochę na niego za duży, ale ma to swój urok. Jest drobny, nieco skulony, a świat omiata spojrzeniem mówiącym "Zaakceptujcie mnie takim, jakim jestem, a jak nie, to sami nie jesteście warci życia...".

Sam nie wiem, czy lubię takich ludzi.

Jednakże nowoprzybyły ma w sobie coś, co sprawia, że zdaje się znajomy. Nie wiem jakim cudem, bo takiego dzieciaka bym raczej zapamiętał ( Boże, czemu ciągle nasyłasz na mnie potencjalne randki?! ).

- Obraził ci herbatę, Arthur? - pyta, omiatając mnie nieobecnym spojrzeniem.

- Emil. - chyba gdzieś słyszałem to imię... - Ty tu czego, młody? Proponowaliśmy ci posadę, ale nie, ty wolisz swoje ASP! Więc-

Emil dmuch w górę, żeby nie musieć dłonią odgarniać wpadające mu do oczu włosy. Kreskówek nie oglądał i nie wie, że to nic nie daje?

W każdym razie, wydaje się być dość podirytowany Arthurem.

- Wyżywasz się na mnie tylko dlatego, że chodzę z twoim bratankiem. - mówi, przewracając oczami. - Mógłbyś mu przekazać, że nie zamierzam mu pozwolić narysować mojego aktu? Nie daje mi o to spokoju i na nic nie reaguje. A ostatnio rozbiłem na jego głowie kubek Lukasa...

Chwila, dobrze ja słyszałem: "Lukasa"?

- Kim ty jesteś?! - może przesadzam z dramatyzmem, ale naprawdę moja cierpliwość powoli zaczyna się kończyć.

Patrzy na mnie zdziwiony.

- Emmm, Emil Haakonsson... - krzywi się nienaturalnie. - To znaczy Emil Bondevik. Ja się w tym kraju wykończę...

Wówczas Arthur uśmiecha się złowrogo:

- To młodszy brat twojego ukochanego Lukasa.

Mam ochotę odwrócić się i zacząć walić łbem o ścianę.

Taaak, włączyłam Iśka do akcji~! Przepraszam, ale to moaj ulubiona postać, z którą się często utożsamiam. Tak więc przejmie on trochę moich zachowań...

Taka anegdotka z mojego życia, która jest dowodem, że przesiąknęłam yaoi ( ostatnio przeczytałam Acid Town, które jest moim pierwszym czystogatunkowym yaojcem. Wiecie, wcześniej były tylko fanfiki, doujinshi i ogólnie shipowanie... ): Razem z moimi znajomymi z zajęć malarskich siedzieliśmy sobie w takiej małej salce wykładowczej obok naszej pracowni nie bez powodu zwanej "akwarium" ( ach, ci Japończycy podglądający jak tworzymy...). Mój kumpel wyciągnął się na krześle, a właściwie krzesłach, przy czym zahaczył przypadkowo stopą o moją koleżankę i wypowiedział następujące słowa:

- Wybaczm ale jestem za długi.

Ponieważ ja i moja inna koleżanka akurat prowadziłyśmy jakże intrygującą rozmowę na temat slashu i yaoi, zareagowałyśmy histerycznym śmiechem i tymże rpgem ( całość oryginalnie potoczyłą się po angielsku; ja byłam uke, ona – seme) :

Uke: No, you're too long~~ Please, take it off~~ ( wypadłam dość żałośnie, bo, sorry, ale jęczę tylko, gdy żebram o czekoladę. )

Seme: Is this too much for you to handle...? evil smirk

Boże, jakie my głupie -,-"

Sprawy techniczne:

- Aqua – pop to zło ( chybaże to Five for Fighting ) - przynajmniej dla mnie, osoby wychowanej na Artrosisie i Dżemie ( serio, mój ojciec puszcza ich 24 h – nie żebym narzekała ). Ale z tego co widziałam i słyszałam, to mają tam tyle seksualnych aluzji, co w disco polo, więc dla Sorena jak znalazł.

- Kocham Nedka ( serio piszę to w "sprawach technicznych"...? )~! Osobiście shipuję z Japonią albo Islandią ( chociaż HongIce to OTP... Ale AusIce ( AustraliaxIsiek) też lubię... )... Widzieliście jego ogródek w Axis Mundi Convalia?

- Slytherin – tak, tak – srebro i zieleń, nie brąz i zieleń. Ale z brązem też mi się kojarzą, a jakby wyglądał angielski pulowerek w srebrno – zielone romby...?

- Isiek nosi lopapeysę ( kto czytał tom 6 APH, ten wie~). Ja sama jestem posiadaczką takowej. Co prawda nie oryginalnej, ale ujdzie...

- Haakonsson – na Islandii stosuje się patronimiki, a nazwiska o wiele rzadziej. "Haakonsson" znaczy "Syn Haakona". Kobieta (fem!Isiek - jestem fanką genderbendingu i nie boję się powiedzieć tego na głos! ) użyłaby "Haaknosdóttir" czyli "Córka Haakona".


Sjàumst~! ( nauka islandzkiego idzie do przodu ^^)n