"Rozdział 4"
Nienawidzę budzików. Mówię to całkowicie serio. Zgoda, są
pożyteczne; mój zegar biologiczny jest ustawony na nocny tryb życie
spędzany w barach i przed komputerem. Nie jest tak, że śpię całe
dnie, no ale... No, ale właśnie gdzieś tak do trzynastej będzie.
Są jednak takie dni, gdy trzeba wstać wcześniej. Dziś jest jeden
z tych dni. Powód? Taki wredny krytyk literacki ze zgrabnym tyłkiem
i maluśkimi bladziutkimi dłońmi.
Nie mam tradycyjnego budzika już od dawna. Jak wielu, przerzuciłem
się na telefon. Chyba lepiej budzić się do wybranej przez siebie
melodii (w moim przypadku to Aqua – muszę iść na odwyk ), niż
uporczywego dzwonienia wywołującego nieprzyjemne skojarzenia z
latami spędzonymi w szkole.
Mrucząc zgrabną wiązankę przekleństw, zwlekam się z łóżka,
przy okazji klikając co trzeba, żeby wyłączyć to cholerstwo.
W sypialni powstrzymałem się od ukochanej przeze mnie wściekłej
czerwieni. Przekonał mnie do tego Lars, tłumacząc, że mając
kaca, lepiej nie budzić się w otoczeniu krzykliwych kolorów. Na
początku marudziłem, z czasem jednak zacząłem rozważać kupienie
mu jakiejś roślinki w ramach podziękowania.
Mówiąc "roślinka", mam na myśli coś, co mógłby
zwinąć, zapalić, po czym odpłynąć.
Telefon rzucam na biurko w jasnym kolorze. Urządzenie pod wpływem
siły przesuwa się trochę i uderza o klawiaturę stojącego
nieopodal maca. Po przedwczorajszej wizycie w redakcji dziękuję
Bogu, że nie mam czarnego komputera LG. Mój mac jest biały.
Jest wpół do jedenastej. Mam półtorej godziny, żeby się ubrać,
umyć, zjeść śniadanie, przygotować psychicznie i dojechać do
redakcji. Niby Bondevik powiedział, że mogę przyjść później,
jednak...
Jednak jeśli myśli, że zostawię go choćby na sekundę samego z
recenzją mojej książki, to się srogo myli...
.::*::.
Na miejsce dojeżdżam za dziesięć dwunasta. Jest słonecznie.
Szyby odbijają promienie, rażąc mnie w oczy. Cholera, zostawiłem
okulary przeciwsłoneczne w domu. Nie pozostaje mi więc nic innego,
jak zrobić z dłoni daszek nad oczami i mieć nadzieję, że jakoś
trafię do wejścia. Póki jeszcze pamiętam, klikam przycisk na
kluczyku od auta. Słyszę za sobą to charakterystyczne kliknięcie.
Do drzwi docieram w miarę bezpiecznie – nie liczę tych kilku
potknięć, w końcu nie upadłem. Rozsuwają się. Uśmiecham się
szeroko, mając nadzieję, że za lobby zastanę Tino.
Tino jednak nie ma.
Za czarną powierzchnią siedzi pochłonięty w lekturze blondyn.
Jego krótkie włosy są rozczochrane tak, że nie można stwierdzić
czy to zabieg celowy, czy wręcz przeciwnie. Nosi białą,
nienagannie wyprasowaną koszulę i jeden z tych ohydnych
kamizelko-swetrów w brązowe i zielone romby. Ze Slytherinu się
urwał?
Słysząc moje kroki, podnosi głowę. Moim błękitnym niczym niebo
oczom ukazuje się para wielkich zielonych. Nad nimi widzę wielki
brwi.
Chwila... Wielkie brwi?
- Arthur? - pytam zdziwiony.
- Soren? - jego zdziwienie jest jeszcze większe.
Skąd się znamy, pytacie? Ach, już mówię. Arthur to chłopak
kumpla mojego kumpla. I kuzynem mojego innego kumpla. Zapewne brzmi
to jak kompletnie pokręcona historia. W pewnym sensie jest. A w
innym sensie nie.
Ta nie pokręcona część brzmi tak: Gilbert ma jeszcze, poza mną,
Larsem i Alfredem ( który między nami, nie pije alkoholu, tylko
zawsze pochłania nie zliczone ilości coca coli ), którego właśnie
kuzynem, i niańką przy okazji, jest Arthur, między nami, nie pije
alkoholu, tylko zawsze pochłania nie zliczone ilości coca coli,
dwójkę dobrych przyjaciół. Na imię im Francis i Antonio.
Wspomniana dwójka urzęduje w właściwie tylko jednym barze z dość
wysokich pobudek ( dla ciekawych: Antonio próbuje zdobyć serce
jakiegoś pracującego tam włoskiego barmana ). My lubimy zmieniać
otoczenie, więc i tam czasem zawitamy.
Tutaj przychodzi czas na pokręconą część: w tamtym barze
pojawia się też chłopak Francisa, niejaki Arthur ( tak, TEN Arthur
). Normalnie dżentelmen z kijem w tyłku. Do czasu aż sobie
popije... Nie chcę nic mówić, ale widok osoby, która wcześniej
raczyła się Earl Greyem z porcelanowej filiżanki, obowiązkowo
odginając mały palec, a póżniej tańczy na stole w samej
rozpiętej koszuli i bokserkach, śpiewając "God Save the
Queen" w wersji Sex Pistols i krzycząc do Francisa "Weź
mnie tu i teraz, mój ogierze!", sprawia, że gościa trudno nie
lubić.
- Co ty tu robisz? - niezbyt oryginalne pytanie, ale lepsze to niż
nic.
Marszczy te swoje nadoczne krzaczory i gapi się na mnie spode łba.
Może na ostatniej pijatyce za bardzo się z niego nabijałem...?
- Pracuję, jak widzisz. - mierzwi swoje włosy i wzdycha. - Moim
zdaniem to pytanie lepiej by brzmiało, gdyby padło z moich ust.
- Umówiony z niejakim Lukasem Bondevikiem. - mruczę w odpowiedzi.
Zaciekawiony unosi brwi, a jego źrenice rozszerzają się.
- Ty i Lukas...? - kolejne westchnięcie. - Myślałem, że chłopak
ma lepszy gust...
- Hej, co to niby miało znaczyć, co? - unoszę się, lecz chwilę
później dociera do mnie sens jego wypowiedzi. - Że niby ja i
Bondevik? Razem? Arthurku, herbatka była za mocna? - ostatnie
pytanie zadaję przesłodzonym tonem.
Tym razem to jego kolej, żeby się wściec. Wspominałem już, że
Arthur jest bardzo zabawny, gdy się złości? Nie? No to teraz już
wiecie.
Gwałtownie wstaje, aż cud, że krzesło nie upadło na podłogę.
Skrzydełka jego nosa rozdymają się niczym u byka, który widzi
czerwoną płachtę. Oczy jakoś tak dziwnie ciemnieją, o rozmiarze
źrenic nawet nie mówię.
- Nikt – zaczyna – ale to nikt nie będzie obrażał mi herbaty,
słyszysz?! - unosi głos. - Mam szczerze gdzieś, czy masz randkę
z Lukasem, czy nie, ty...!
Niestety, nigdy nie będzie mi dane dowiedzieć, jakim epitetem
opisującym moją osobę pragnął uraczyć mnie Arthur, ponieważ
brutalnie mu przerwano.
Albo ktoś po prostu wszedł innymi słowy. Tak też można.
Ten "ktoś" ma białe włosy, które są ułożone i
rozczochrane zarazem. Na fiołkowe oczy spada mu kilka kosmyków.
Białoszary sweter z niebieskimi akcentami wokół szyi i rękawów
jest trochę na niego za duży, ale ma to swój urok. Jest drobny,
nieco skulony, a świat omiata spojrzeniem mówiącym "Zaakceptujcie
mnie takim, jakim jestem, a jak nie, to sami nie jesteście warci
życia...".
Sam nie wiem, czy lubię takich ludzi.
Jednakże nowoprzybyły ma w sobie coś, co sprawia, że zdaje się
znajomy. Nie wiem jakim cudem, bo takiego dzieciaka bym raczej
zapamiętał ( Boże, czemu ciągle nasyłasz na mnie potencjalne
randki?! ).
- Obraził ci herbatę, Arthur? - pyta, omiatając mnie nieobecnym
spojrzeniem.
- Emil. - chyba gdzieś słyszałem to imię... - Ty tu czego, młody?
Proponowaliśmy ci posadę, ale nie, ty wolisz swoje ASP! Więc-
Emil dmuch w górę, żeby nie musieć dłonią odgarniać wpadające
mu do oczu włosy. Kreskówek nie oglądał i nie wie, że to nic nie
daje?
W każdym razie, wydaje się być dość podirytowany Arthurem.
- Wyżywasz się na mnie tylko dlatego, że chodzę z twoim
bratankiem. - mówi, przewracając oczami. - Mógłbyś mu przekazać,
że nie zamierzam mu pozwolić narysować mojego aktu? Nie daje mi o
to spokoju i na nic nie reaguje. A ostatnio rozbiłem na jego głowie
kubek Lukasa...
Chwila, dobrze ja słyszałem: "Lukasa"?
- Kim ty jesteś?! - może przesadzam z dramatyzmem, ale naprawdę
moja cierpliwość powoli zaczyna się kończyć.
Patrzy na mnie zdziwiony.
- Emmm, Emil Haakonsson... - krzywi się nienaturalnie. - To znaczy
Emil Bondevik. Ja się w tym kraju wykończę...
Wówczas Arthur uśmiecha się złowrogo:
- To młodszy brat twojego ukochanego Lukasa.
Mam ochotę odwrócić się i zacząć walić łbem o ścianę.
Taaak, włączyłam Iśka do akcji~! Przepraszam, ale to moaj
ulubiona postać, z którą się często utożsamiam. Tak więc
przejmie on trochę moich zachowań...
Taka anegdotka z mojego życia, która jest dowodem, że
przesiąknęłam yaoi ( ostatnio przeczytałam Acid Town, które jest
moim pierwszym czystogatunkowym yaojcem. Wiecie, wcześniej były
tylko fanfiki, doujinshi i ogólnie shipowanie... ): Razem z moimi
znajomymi z zajęć malarskich siedzieliśmy sobie w takiej małej
salce wykładowczej obok naszej pracowni nie bez powodu zwanej
"akwarium" ( ach, ci Japończycy podglądający jak
tworzymy...). Mój kumpel wyciągnął się na krześle, a właściwie
krzesłach, przy czym zahaczył przypadkowo stopą o moją koleżankę
i wypowiedział następujące słowa:
- Wybaczm ale jestem za długi.
Ponieważ ja i moja inna koleżanka akurat prowadziłyśmy jakże
intrygującą rozmowę na temat slashu i yaoi, zareagowałyśmy
histerycznym śmiechem i tymże rpgem ( całość oryginalnie
potoczyłą się po angielsku; ja byłam uke, ona – seme) :
Uke: No, you're too long~~ Please, take it off~~ ( wypadłam dość
żałośnie, bo, sorry, ale jęczę tylko, gdy żebram o czekoladę.
)
Seme: Is this too much for you to handle...? evil smirk
Boże, jakie my głupie -,-"
Sprawy techniczne:
- Aqua – pop to zło ( chybaże to Five for Fighting ) -
przynajmniej dla mnie, osoby wychowanej na Artrosisie i Dżemie (
serio, mój ojciec puszcza ich 24 h – nie żebym narzekała ). Ale
z tego co widziałam i słyszałam, to mają tam tyle seksualnych
aluzji, co w disco polo, więc dla Sorena jak znalazł.
- Kocham Nedka ( serio piszę to w "sprawach
technicznych"...? )~! Osobiście shipuję z Japonią albo
Islandią ( chociaż HongIce to OTP... Ale AusIce ( AustraliaxIsiek)
też lubię... )... Widzieliście jego ogródek w Axis Mundi
Convalia?
- Slytherin – tak, tak –
srebro i zieleń, nie brąz i zieleń. Ale z brązem też mi się
kojarzą, a jakby wyglądał angielski
pulowerek w srebrno – zielone romby...?
- Isiek nosi lopapeysę ( kto czytał tom 6 APH, ten wie~). Ja
sama jestem posiadaczką takowej. Co prawda nie oryginalnej, ale
ujdzie...
- Haakonsson – na Islandii
stosuje się patronimiki, a nazwiska o wiele rzadziej. "Haakonsson"
znaczy "Syn Haakona". Kobieta (fem!Isiek - jestem fanką
genderbendingu i nie boję się powiedzieć tego na głos! ) użyłaby
"Haaknosdóttir" czyli "Córka Haakona".
Sjàumst~!
( nauka islandzkiego idzie do przodu ^^)n