wtorek, 30 grudnia 2014

OGŁOSZENIE PARAFIALNE!

Szczerze mówiąc, to nie wiem, co sobie o mnie po tym pomyślicie, ale, ok, jedziemy z tym koksem.

JEŚLI WESZLIŚCIE I ZOSTALIŚCIE TU TROSZKĘ DŁUŻEJ NIŻ MINUTĘ, TO DAJCIE ZNAK ŻYCIA!

Proszę o komentarze. Nie mówię o niewiadomo jak długich ( choć takie są najlepsze... ). Jestem tak zdesperowana, że zadowolę się jednozdaniowym - serio!

Chcę po prostu wiedzieć, czy czytacie, czy jest to coś na zasadzie " Ojej, nie tego chciałem/am, wychodzę.",

Ponieważ ja już naprawdę nie wiem, co myśleć.

Widzicie? Nawet Szwedek przez was ryczy TT_TT

poniedziałek, 29 grudnia 2014

DenNor - Stan krytyczny - Rozdział 2

 Może się czepiam. Może wierzę w stereotypy. Może ja naprawdę jestem złym człowiekiem.

Ale pozwólcie mi powiedzieć jedną jedyną rzecz.

REDAKCJA NIE POWINNA MIEĆ TAK WIELKIEJ SIEDZIBY, DO JASNEJ CHOLERY!

Budynek w środku ma na oko jakieś, nie wiem... z 600 metrów kwadratowych będzie. Do tego cały ze szkła, stalowa konstrukcja podtrzymująca to wszystko. Nie wiem, czy szkło to dobry pomysł. Widać wszystko. Te idealne hebanowe biureczka, obrotowe krzesełka ( czarne, by pasowały do biurek ). Ci ludzie, co ze wzrastającą liczbą pięter robią się coraz mniejsi. Jezus Maria, przecież ja mogę nawet zobaczyć, co ten facet z pierwszego piętra readuguje na tym swoim komputerku LG.

A przed tym kolosem, przed tym bydlakiem, stoję ja. Malutki Sorensik ( chociaż może Sorenek brzmiałoby lepiej? ) przed swoim porysowanym i poobcieranym, czerwonym volvo. Mam ochotę cały skulić się w sobie i uciec przed ogromem tego budynku.

Dobra, trza wziąć się w garść. Oddycham głęboko jeszcze przez chwilę, czując, jak mój mózg się dotlenia. Stawiam kilka chwiejnych kroków i docieram do automatycznych, przeszklonych ( a jakże! ) drzwi. Rozsuwają się, szurając cichutko po czarnej wykładzinie.

Przedpokój, tudzież recepcja ( jak to jest w redakcji...? ) jest duży, kwadratowy. W lewym rogu stoi monumentalna żelazna rzeźba przedstawiająca dłoń trzymającą wieczne pióro. Koniuszek stalówki niemal dotyka sufitu. Ściany pomalowane są na gołębi. Niedaleko miejsca, gdzie stoję, postawiono czarną skórzaną kanapę, a przed nią stolik kawowy. Jeden z tych najprostszych – szklany blat i nogi w postaci metalowych walców.

Dalej na przeciwko mnie, za czarnym błyszczącym lobby w kształcie półkola, siedzi drobny blondynek. Ma fioletowe oczy i pucołowate policzki. Wygląda jak amorek. Identyfikator przypięty do białej koszuli informuje mnie, że to Tino Vänämöinen ( jak to się w ogóle wymawia?! ).

Podchodzę do lobby i witam się. Sekretarz ( nie pytajcie mnie, czemu tak sądzę – po postu czuję to w kościach ) podnosi na mnie te wielkie oczy i z najsłodszym uśmiechem, jaki w życiu widziałem, pyta mnie, jak może mi pomóc.

Gdybym spotkał takiego w barza albo po prostu w innych okolicznościach, to zapewne nawiązałbym z nim jakąś rozmowę ( czyt.: przyflirtował )... Ale teraz mam ważną misję do spełnienia. Kryptonim: Lukas Bondevik.

- A więc – zaczynam może troszkę zbyt głośno, ale za to z wielkim uśmiechem na twarzy. - Ja chciałbym spotkać się z Lukasem Bondevikiem. Może jeszcze z redaktorem naczelnym... - dodaję po chwili zastanowienia.

Tak, wiem, jestem wściekły. Ale ten sekretarzyna niczym mi nie zawinił. Plus, jak już wspominałem, słodziak z niego.

- Ooo, pan z rodziny Lukasa? - pyta ze szczerą ciekawością.

Po tonie, jakim mówi "Lukas", zakładam, że jest z tym cholerstwem za pan brat.

- Nie. - kręcę głową. - Mam do niego parę pytań.

- Zatem dziennikarz? - wigor blondynka nie słabnie. - Poda pan tytuł gazety, pokaże legitymację i może pan wejść. - uśmiecha się jeszcze szerzej. - No proszę. Od zawsze wiedziałem, że Lukas dobrze pisze, ale wywiadów to się nie spodziewałem. - chichocze pod nosem.

Wybucham śmiechem. To jak Tino ( identyfikatory to dobra rzecz ) we wszystko się angażuje, jego bezinteresowne zaangażowanie w życie innych ludzi... I to mi próbują wmówić, że mam naiwność przedszkolaka?

Mierzwię swoje włosy i zatrzymuję dłoń na karku, lekko go pocierając.

- Nie, nie jestem dziennikarzem. - mówię. - Ja prywatnie i służbowo zarazem, jakkolwiek głupio to brzmi. - posyłam w jego stronę szeroki uśmiech, na co on odpowiada zakłopotanym. - Widzi pan, panie V... panie Tino. - poległem, to nazwisko jest największym dziwactwem, jakie w życiu spotkałem. - Pan Bondevik kilkokrotnie zrecenzował moje książki. Chciałbym z nim o tym podyskutować.

Wzrok blondynka wystrzeliwuje w górę z zaciekawieniem.

- Ach, pisarz? - kiwam głowę. - Mogę zatem prosić o imię i nazwisko? Może będę mógł pomóc... - i znowu ten jego, niemalże firmowy, słodki uśmiech.

- Soren Sorenson. - mówię z dumą.

Ach, jak duńsko to brzmi...

Tino jednakże nie podziela mojego zachwytu. Jego źrenice rozszerzają się, niczym Gilbertowi po zażyciu towaru skombinowanego przez Larsa. Jednakże nie przez szczególnie mocne zioło, a strach. Strach w najczystszej postaci.

- O-ostatnio wydali pana "Czerwony krater", prawda? - pyta lekko roztrzęsionym głosem.

- Jam ci to. - odpowiadam, wypinając pierś do przodu.

Zalega cisza. Sekretarz oddycha szybko i płytko – dźwięk wypełnia cały pokój. Po kilku głębszych wdechach w końcu się odzywa.

- J-ja pana wpuszczę, panie Sorenson. Tylko... - bierze duży haust powietrza. - ...tylko proszę nie spodziewać się zbyt ciepłego powitania. Pan Bondevik czuje dziwną niechęć do pańskich prac.

Uwierz mi, zauważyłem, Tino, zauważyłem.

- Skontaktuję się z redaktorem. - nurkuje za blatem.

Po chwili pojawia się ponownie z czarną słuchawką od telefonu stacjonarnego. Ja w tym czasie czekam. Ma ustawioną dość wysoką głośność, więc słyszę dźwięk oczekiwania. Po kilku sygnałach w końcu ktoś odbiera. Nie umiem rozpoznać słów, ale głos, który rozbrzmiewa jest niski i głęboki.

- Ber...! To znaczy, panie redaktorze, gość do pana Bondevika... i chyba do pana też...? - patrzy na mnie pytająco, na co ja szybko kiwam głową. - ... Och? Naprawdę? To dobrze. ... Pisarz. Chce przedyskutować z Lu... panem Bondevikiem – ja rozumiem, że taka praca zoobowiązuje do zachowania wszystkich formalności, ale żal mi chłopaka, gdy widzę, jak się męczy. - recenzje jego książek. ... Dobrze, poinformuję. ... - nagle robi się cały czerwony. - Tak, Berwald, ja ciebie też. - odkłada słuchawkę.

- I? - pytam z niecierpliwością.

Odpowiada uśmiechem.

- Już pana zaprowadzam. Tylko wykonam jeszcze jeden telefon, dobrze? - kiwam głową, zezwalając.

Klika szybko jakiś numer i znowu przykłada słuchawkę do ucha. Może jest ze mną coś nie tak, ale nagle ten czarny, zakręcony kabelek łączący ją z aparatem, zaczyna mnie fascynować. Wydaje się taki... sprężysty.

- Arthur? ... Tak, to ja, Tino. ... Mam do ciebie prośbę. Mógłbyś mnie zastąpić tak na dziesięć, piętnaście minut? Muszę zaprowadzić gościa do Berwalda. - ocho, formalności poszły kochać się w krzoki. - ... Naprawdę? Dzięki, jesteś złoty! Po robocie stawiam ci kawę! ... Tak, Arthur, wiem, wiem. Herbata dobra, kawa zła. Papa! - po raz drugi od mojego pobytu tutaj rozłącza się. - Zatem idziemy? - wstaje i prowadzi mnie w stronę przeszklonych drzwi, które otwiera tym swoim identyfikatorkiem.

Idę za nim długim korytarzem. Nie różni się za bardzo od pokoju, w którym ucinaliśmy sobie służbową pogawędkę. Ten sam kolor ścian, ta sama wykładzina. Hebanowe drzwi z metalowymi tabliczkami, które informują, kto w jakim pokoju rezyduje.

Patrzę na mojego przewodnika. O Jezus Chryste! Jakie on ma biodra! Gdyby pokazali mi go od pasa w dół, strzeliłbym, że to laska.

Nie, nie jestem zboczeńcem. Jestem zdrowym, biseksualnym facetem – zaprawdę powiadam wam.

Dochodzimy do drzwi na końcu korytarza. Na tabliczce wygrawerowano: "Berwald Oxenstierna – Redaktor Naczelny".

- Lukas jest z panem redaktorem. Tak akurat się złożyło. - uśmiecha się pogodnie.- Masz wyczucie czasu.

Taaa – na swój pogrzeb.

Szwed i krytyk, który mnie nienawidzi. Razem. W jednym pokoju. W tym samym czasie. Coś mi mówi, że ten budynek nie dotrwa do dnia jutrzejszego.

Tino puka. Gburowate "Prosz'!" rozbrzmiewa po drugiej stronie.

Sekretarz naciska klamkę i wchodzimy.

Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to fakt, że w tej redakcji wszystko urządzone jest tak samo. Gołębie ściane, czarna wykładzina, hebanowe meble, czarne telefony, komputery LG. Zero różnorodności.

Potem widzę redaktora naczelnego. OMG, ja cię kręcę i wszystko inne. Po pierwsze – ten facet jest ogromny, większy nawet ode mnie. A po drugie – ma wzrok mówiący mniej więcej "zaraz cię zabiję,a twoje zwłoki zmielę i przerobię na klopsiki, a jako żurawinę do nich użyję twojej krwi".

Przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie...

Druga osoba w pokoju stoi odwrócona tyłem – tylko głowę przekręcił, żeby zobaczyć, kto wchodzi.

Powtórzę: OMG, ja cię kręcę i wszystko inne – ale tutaj w pozytywnym sensie.

Jestem wdzięczny, że chłopaczek stoi tyłem. Bo tenże tył,a dokładnie u dołu jego pleców, jest bardzo zgrabny. I jeszcze te dobrze przylegając czarne dżinsy – marzenie. Wygląda jak taki typowy, śliczniutki, filigranowy paniczyk z dobrego domu ( nie żebym ja wywodził się ze złego – tatuś mamusię bardzo kochał, czego dowodem jestem ja i piątka mojego rodzeństwa ). Duże granatowe oczy, niemalże porcelanowa skóra. Złote włosy, nadwyraz błyszczące i wypielęgnowane, z jednej strony spięte pozłacaną spinką w kształcie krzyża. Do tego nienagannie wyprasowana koszula w kolorze pastelowego błękitu, od której na kilometr czuć świeżością.

Zanim jednak zdążę się nad nim bardziej porozpływać, uświadamiam sobie jedną rzecz. To nie jest pierwzy lepszy dziennikarzyk. Zresztą w pokoju teraz, oprócz mnie, Tino i redaktora, może znajdować się tylko jedna osoba.

Lukas Bondevik – mój arcywróg.

Arcywróg, który okazał się więcej niż tylko bardzo atrakcyjny.

Tudududum! ( Hip hip hura dla onomatopei na początku notek autorskich~! ). Udało mi się skończyć ( i zacząć, ale ciii~ ) dzisiaj. Nowy rozdział raz na dzień – nieźle, nieźle.
Tutaj kilka objaśnień:
- USA, Prusy i Holandia – to szajka, z którą Dania zwykle wybiera się na podbój barów.
- "Czerwony krater" – ymmm, no tak... Nie miałam pomysłu?
- Biodra Tino – w wielu fanfikach z SuFinem zauważyła, że przyjmuje się, że Finek ma kobiece biodra. Czyli taka moja mała zabawa pomysłami fandomu.
- W następnym rozdziale zdradzę realcję pomiędzy Tino i Berwaldem. Zrobię też malutki wstęp do HongIce ( OTP – ja się z tym shipem naprawdę nie umiem hamować.). Ale DenNor to wciąż główny pairing w tym fanfiku ( w końcu narratorem jest Dania... ).


DOBREJ NOCY ŻYCZĘ!

niedziela, 28 grudnia 2014

DenNor - Stan krytyczny - Rozdział 1

 Sobotnie popołudnia to najpiękniejszy czas w całym tygodniu. Siadam z Carlsbergiem w dłoni przy dużym dębowym stole w kuchni i tak, raz po raz sobie popijając, czytam lub tworzę. Jak mi się poszczęści i pogoda dopisze i dupę zechce się ruszyć, to i jakieś orzeszki albo chipsy do tego piwka się znajdą.

Dzisiaj nie mam nic do przegryzienia. Alkoholowe libacje z kumplami w piątki są naprawdę fajne i w ogóle, ale kace w sobotę zaraz po przebudzeniu już nie bardzo. Aha, i Lars chyba skombinował skądś trawkę, o ile pamięć mnie nie myli. To by z lekka wyjaśniało, czemu czuję się taki otumaniony.

Magazyn poświęcony literaturze szeleści, gdy przewracam kolejne kartki. Strony są śliskie, błyszczące – widać, że profeska, a nie czarnobiała licząca sobie z pięć stron gazetka, którą studenci rozdają za rogiem.

Z niecierpliwością wertuję strony, mrucząc pod nosem, jak dużo stron ma to świństwo ( oho, nagle ten profesjonalizm zaczął mi przeszkadzać ) i, że, za Chińską Republikę Ludową przez Mao Zedonga przewodzoną, nie mogę znaleźć recenzji mojej książki.

Jestem pisarzem. Zacząłem, ot tak, bazgrząc jakieś historyjki do dziecięcego pisemka, by później wydać je w osobnej książce. Gdy znudziły mi się syrenki, skrzaty i gadające zwierzątka, przerzuciłem się na fantastykę dla młodzieży i science-fiction, może troszeczkę obyczajówek. Spróbowałem też troszkę swoich sił w sci-fi dla dorosłych, które przyjęło się dość ciepło. Tak właściwie to chłód wiał tylko z jednej strony.

Powiedziałem "chłód"? Przepraszam.

Powinienem powiedzieć "arktyczny ziąb".

Pewien krytyk o wdzięcznym imieniu Lukas i, już mniej wdzięcznym, nazwisku Bondevik, mówiąc krótko i zwięźle bez zbędnych ozdobników, uwziął się na mnie. I za swój życiowy cel uznał zmieszanie z błotem każdej mojej książki oraz jej autora – czyli mnie, tłumacząc łopatologicznie.

Rozumiem, że nie każdemu może podobać się styl (nazwał go godnym dziecka z podstawówki ), prowadzenie akcji ( "zbyt chaotyczna, zbyt wartka" ogólnie chyba wszystko "zbyt") i bohaterowie ( "banda beztroskich idiotów"). Emm, to znaczy ubrał to w inne słowa, bardziej profesjonalnie, ale sens był mniej więcej ten sam. Zakładam, że gdyby nie to, to by tego nie wydali...

Najgorsze jest jednak to, że jak się sukinkot rozzuchwalił, to i zaczął mnie obrażać. Że ja chyba nigdy życia prawdziwego nie poznałem, bo naiwne są te moje książki tak, że głowa boli. Że chyba powinienem tak z lekka przyjrzeć się kilku rzeczom dokładniej, bo mu się wydaje, że psychika człowieka trochę inaczej działa. A najlepiej, to mam wrócić do pisania bajek dla dzieci.

Dobrze, zgodzę się, mam naiwny i ideologiczny pogląd na świat. Jak to Lars ładnie i zgrabnie ujął, pięciolatek by mniej łopatologicznie do pewnych spraw podszedł niż ja. No ale przepraszam ja was bardzo! Tacy ludzie jak ja sprawiają, że ten świat wciąż ma twarz i nie jest siedliskiem takich cyników i ponuraków jak, pożal się Boże, Lars i ten Bondevik.

Wydaję z siebie usatysfakcjonowany pomruk, gdy w końcu znajduję recenzję mojej najnowszej książki. Króciutkiej jak cholera, ale postanowiłem pobawić się w Erica Emmanuela Shmitta i zrobić liczącą nie więcej niż sto stron filozoficzną przypowiastkę. Piątka młodych astronautów zostaje poświęcona w samobójczej misji na Marsa. Moim zdaniem wyszło całkiem niczego sobie.

Autor artykułu... Lukas Bondevik, bo jakże by inaczej. Króciutki wstęp – jakaś gadka o wszechświecie i wyprawach w kosmos. Streszczenie fabuły, czyli nic wielkiego. Na razie tylko o wykorzystaniu utartych w popkulturze stereotypów – jak na niego, to naprawdę mało, ale mam dziwne przeczucie, że to dopiero początek. Później gadanie o zbyt wielkiej naiwności i ufności bohaterów – standard. Przebiega mnie dreszcz, gdy czytam, że fabuła jest za prosta i zbyt przewidywalna, nie wspominając już o wielu niedopowiedzeniach.

Ale najgorsze nadchodzi dopiero później.

Cytując: "Naprawdę nie wiem, czemu, mimo upływu czasu, ani styl, ani prowadzeni akcji nie rozwija się, nie ewoluuje. Napisał już całkiem sporo książek, więc zakładam, że z czasem wszystko, co wymieniłem, zmieni się na lepsze. Tymczasem jest wręcz na odwrót. Rozumiem, gdyby podobną powieść napisał debiutant, ale my mamy tu do czynienia z, można by rzec, weteranem."

Tu następuje kilka równie profesjonalni sformułowanych obelg.

- Czekaj no tylko, krytyczyno w dupę kopany. - syczę przez zaciśnięte zęby. - Czekaj no tylko.

Znajduję ostatnią stronę. Jest. Spis redakcji i adres siedziby. Rzucam okiem na redaktora naczelnego. Berwald Oxenstierna. No ja cię kręcę, zajechało ikeowymi klopsikami. Moja duńska krew aż wrzy, gdy myślę, że będę musiał skonfrontować się ze Szwedem.

Ulica, na której znajduje się siedziba gazety nie znajduje się daleko. Jakieś dwadzieścia minut autem. Chociaż może pójdzie szybciej tramwajem czy autobusem? Metro to chyba lekka przesada, nigdzie tak naprawdę się nie spieszę. I mieszkanie w niemalże strategicznym punkcie Kopenhagi z całą pewnością ma swoje zalety

Zerkam na zegarek. Piętnaście po trzeciej. Do redakcji można przychodzić do godziny siedemnastej. Czyli innymi słowy, hulaj duszo, mam masę czasu do zagospodarowania.

Tylko, że jest sobota popołudnie. Kumple zapewne odsypiają kaca, co ja sam robiłem jakieś dwie godziny temu. Ta wycieczka do redakcji ze złożeniem skargi na tego Bondevika pozostaje jako jedyny sposób na spędzenie tego jakże cudnego dnia.

Wstaję z głośnym westchnięciem i rozprostowuję się. Krzesło szura po podłodze, gdy je zasuwam. Podchodzę do kosza i wyrzucam pustą puszkę po Carlsbergu.

Nie ma co ukrywać – lubię swoją kuchnię. Szafki i kredensy zrobione z tego samego jasnego dębu, co stół, kafelki w kolorze czerwonej rdzy mające refleksy podobne do tych na kamieniu szlachetnym... zaraz, jak on się nazywał? Coś z lwem? Nie, to był tygrysie oko. Trza sobie gdzieś zapisać...

Ściany, których nie zakrywają szafki, są pomalowane na kremowo. W lewym rogu stoi biała lodówka do połowy wypełniona piwem, a reszta to inne artykuły spożywcze potrzebne do życia. Na blacie, tuż koło zlewu stoi, rzadko używany, ale jest, ekspres do kawy. Obowiązkowo czerwony.

Głośno tupiąc ( mieszkam na parterze, raczej nikt nie będzie miał pretensji ), chwytam leżące w przedpokoju kluczyki z zawieszoną przy nich uśmiechniętą, odblaskową buźką. Ubieram czarną, skórzaną kurtkę i wsuwam na nogi mocno sfatygowany czerwone trampki.

Wiem, że nie wyglądam jak artysta ( w końcu pisarzy również się do nich zalicza ). Z moją budową godną zawodnika rugby i włosami nażelowanymi tak, by przypominały jeżozwierza. Ale nie takiego malutkiego jeżyka europejskiego, tylko tego egzotycznego, który ma kolce długie niczym kije baseballowe. Przypominam raczej trenera na siłowni niż pisarza. Bywa.

Wychodzę i zakluczam za sobą drzwi. Po drodze wpadam na staruszkę z pierwszego piętra i uprzejmie przepuszczam przodem, po czym wychodzę z budynku. Idę w stronę mojego ( niespodzianka, niespodzianka!) czerwonego volvo i siadam za kierownicą.

Zapowiada się długi dzień...

Tada! Podobało się? Ja osobiście jestem z siebie dumna, że uwinęłam się tak szybko i powiem, że nawet mi się podoba.
Parę spraw technicznych:
- Imię Danii – wiem, że najpopularniejszym dla niego imieniem jest Mathias i sama je używam. Ale nie pasowało mi do pisarza...Po prostu nie. Soren to drugie popularne. Soren Sorenson, ściślej mówiąc.
- Lars – Holandia. Inni używają też Jan. Jednak Jan jest takie... polskie. A ja piszę o Holendrze. Jan odpada.
-Carlsberg to duńskie piwo ( po co ja w ogóle to tłumaczę...?)
- Ten rozdział liczy sobie ponad 1000 słów ( przepraszam, liczenie słów to takie moje zboczenie po publikowaniu i czytaniu na fanfiction.net...), ale nie przyzwyczajajcie się. Dalej może być albo dłużej, albo krócej
- Dania jest w tym rozdziale z lekka OOC? Już wyjaśniam. Nie mamy tu przedstawionej jego integracji z innymi osobami ( nie licząc staruszki z pierwszego piętra ). W drugim rozdziale będzie sobą :)
Za "Sodomę i Gomorę" wezmę się po napisaniu drugiego rozdziału ^^

MIŁEJ NIEDZIELI ŻYCZĘ.

sobota, 27 grudnia 2014

Post pierwszy - autorki przemyślenia niezbyt przemyślane

Dawno temu, na dalekim lądzie ( zależy gdzie jesteście, mi akurat całkiem bliskim ) zwanym Północną Europą, żyło sobie pięć państw nordyckich. Wiecie, jak się nazywali? Dania, Szwecja, Norwegia, Finlandia i Islandia. Brawo! Widzę, że ktoś jednak pouczył się geografii ( a autorka, jak widać, siedzi i pisze jakąś pseudobajkę zamiast czytać "Pana Tadeusza", "Paragraf 22" i "Qua vadis")! I oni mieli bardzo, bardzo, nieskończenie bardzo dużo przygód...

Oficjalnie przerywam tę jakże pseudo i niezbyt dobrze pisaną pod wpływem kawy z cynamonem bajkę. Witaj, miły gościu, na blogu poświęconym personifikacjom krajów nordyckich stworzonych przez Hidekaza Himaruyę (TM). A raczej fanfikom,w których owe personifikacje pełnić będą role protagonistów ( tudzież antagonistów - zależy od kaprysu autorki.

Plany na przyszłe opowiadania i spis opowiadań, możesz, szanowny gościu, znaleźć w zakładce o tytule "Opowiadania". Jak autorka ich nie zrealizuje, masz święte prawo udać się do Rzecznika Praw Fandomu. Planów zapewne z czasem przybędzie.

Dziękuję za uwagę,

Autorka aka Mademoiselle Krasnal aka WonderDwarf

P.S. Przed przeczytaniem czegokolwiek, skonsultuj się z psychologiem lub farmaceutą, gdyż każdy fanfik tutaj zamieszczony zagraża twojej psychice i zdrowiu. U autorki z kasą krucho, odszkodowania nie zapłaci...