Sobotnie popołudnia to najpiękniejszy czas w całym tygodniu.
Siadam z Carlsbergiem w dłoni przy dużym dębowym stole w kuchni i
tak, raz po raz sobie popijając, czytam lub tworzę. Jak mi się
poszczęści i pogoda dopisze i dupę zechce się ruszyć, to i
jakieś orzeszki albo chipsy do tego piwka się znajdą.
Dzisiaj nie mam nic do przegryzienia. Alkoholowe libacje z kumplami w
piątki są naprawdę fajne i w ogóle, ale kace w sobotę zaraz po
przebudzeniu już nie bardzo. Aha, i Lars chyba skombinował skądś
trawkę, o ile pamięć mnie nie myli. To by z lekka wyjaśniało,
czemu czuję się taki otumaniony.
Magazyn poświęcony literaturze szeleści, gdy przewracam kolejne
kartki. Strony są śliskie, błyszczące – widać, że profeska, a
nie czarnobiała licząca sobie z pięć stron gazetka, którą
studenci rozdają za rogiem.
Z niecierpliwością wertuję strony, mrucząc pod nosem, jak dużo
stron ma to świństwo ( oho, nagle ten profesjonalizm zaczął mi
przeszkadzać ) i, że, za Chińską Republikę Ludową przez Mao
Zedonga przewodzoną, nie mogę znaleźć recenzji mojej książki.
Jestem pisarzem. Zacząłem, ot tak, bazgrząc jakieś historyjki do
dziecięcego pisemka, by później wydać je w osobnej książce. Gdy
znudziły mi się syrenki, skrzaty i gadające zwierzątka,
przerzuciłem się na fantastykę dla młodzieży i science-fiction,
może troszeczkę obyczajówek. Spróbowałem też troszkę swoich
sił w sci-fi dla dorosłych, które przyjęło się dość ciepło.
Tak właściwie to chłód wiał tylko z jednej strony.
Powiedziałem "chłód"? Przepraszam.
Powinienem powiedzieć "arktyczny ziąb".
Pewien krytyk o wdzięcznym imieniu Lukas i, już mniej wdzięcznym,
nazwisku Bondevik, mówiąc krótko i zwięźle bez zbędnych
ozdobników, uwziął się na mnie. I za swój życiowy cel uznał
zmieszanie z błotem każdej mojej książki oraz jej autora –
czyli mnie, tłumacząc łopatologicznie.
Rozumiem, że nie każdemu może podobać się styl (nazwał go
godnym dziecka z podstawówki ), prowadzenie akcji ( "zbyt
chaotyczna, zbyt wartka" ogólnie chyba wszystko "zbyt")
i bohaterowie ( "banda beztroskich idiotów"). Emm, to
znaczy ubrał to w inne słowa, bardziej profesjonalnie, ale sens był
mniej więcej ten sam. Zakładam, że gdyby nie to, to by tego nie
wydali...
Najgorsze jest jednak to, że jak się sukinkot rozzuchwalił, to i
zaczął mnie obrażać. Że ja chyba nigdy życia prawdziwego nie
poznałem, bo naiwne są te moje książki tak, że głowa boli. Że
chyba powinienem tak z lekka przyjrzeć się kilku rzeczom
dokładniej, bo mu się wydaje, że psychika człowieka trochę
inaczej działa. A najlepiej, to mam wrócić do pisania bajek dla
dzieci.
Dobrze, zgodzę się, mam naiwny i ideologiczny pogląd na świat.
Jak to Lars ładnie i zgrabnie ujął, pięciolatek by mniej
łopatologicznie do pewnych spraw podszedł niż ja. No ale
przepraszam ja was bardzo! Tacy ludzie jak ja sprawiają, że ten
świat wciąż ma twarz i nie jest siedliskiem takich cyników i
ponuraków jak, pożal się Boże, Lars i ten Bondevik.
Wydaję z siebie usatysfakcjonowany pomruk, gdy w końcu znajduję
recenzję mojej najnowszej książki. Króciutkiej jak cholera, ale
postanowiłem pobawić się w Erica Emmanuela Shmitta i zrobić
liczącą nie więcej niż sto stron filozoficzną przypowiastkę.
Piątka młodych astronautów zostaje poświęcona w samobójczej
misji na Marsa. Moim zdaniem wyszło całkiem niczego sobie.
Autor artykułu... Lukas Bondevik, bo jakże by inaczej. Króciutki
wstęp – jakaś gadka o wszechświecie i wyprawach w kosmos.
Streszczenie fabuły, czyli nic wielkiego. Na razie tylko o
wykorzystaniu utartych w popkulturze stereotypów – jak na niego,
to naprawdę mało, ale mam dziwne przeczucie, że to dopiero
początek. Później gadanie o zbyt wielkiej naiwności i ufności
bohaterów – standard. Przebiega mnie dreszcz, gdy czytam, że
fabuła jest za prosta i zbyt przewidywalna, nie wspominając już o
wielu niedopowiedzeniach.
Ale najgorsze nadchodzi dopiero później.
Cytując: "Naprawdę nie wiem, czemu, mimo upływu czasu, ani
styl, ani prowadzeni akcji nie rozwija się, nie ewoluuje. Napisał
już całkiem sporo książek, więc zakładam, że z czasem
wszystko, co wymieniłem, zmieni się na lepsze. Tymczasem jest
wręcz na odwrót. Rozumiem, gdyby podobną powieść napisał
debiutant, ale my mamy tu do czynienia z, można by rzec, weteranem."
Tu następuje kilka równie profesjonalni sformułowanych obelg.
- Czekaj no tylko, krytyczyno w dupę kopany. - syczę przez
zaciśnięte zęby. - Czekaj no tylko.
Znajduję ostatnią stronę. Jest. Spis redakcji i adres siedziby.
Rzucam okiem na redaktora naczelnego. Berwald Oxenstierna. No ja cię
kręcę, zajechało ikeowymi klopsikami. Moja duńska krew aż wrzy,
gdy myślę, że będę musiał skonfrontować się ze Szwedem.
Ulica, na której znajduje się siedziba gazety nie znajduje się
daleko. Jakieś dwadzieścia minut autem. Chociaż może pójdzie
szybciej tramwajem czy autobusem? Metro to chyba lekka przesada,
nigdzie tak naprawdę się nie spieszę. I mieszkanie w niemalże
strategicznym punkcie Kopenhagi z całą pewnością ma swoje zalety
Zerkam na zegarek. Piętnaście po trzeciej. Do redakcji można
przychodzić do godziny siedemnastej. Czyli innymi słowy, hulaj
duszo, mam masę czasu do zagospodarowania.
Tylko, że jest sobota popołudnie. Kumple zapewne odsypiają kaca,
co ja sam robiłem jakieś dwie godziny temu. Ta wycieczka do
redakcji ze złożeniem skargi na tego Bondevika pozostaje jako
jedyny sposób na spędzenie tego jakże cudnego dnia.
Wstaję z głośnym westchnięciem i rozprostowuję się. Krzesło
szura po podłodze, gdy je zasuwam. Podchodzę do kosza i wyrzucam
pustą puszkę po Carlsbergu.
Nie ma co ukrywać – lubię swoją kuchnię. Szafki i kredensy
zrobione z tego samego jasnego dębu, co stół, kafelki w kolorze
czerwonej rdzy mające refleksy podobne do tych na kamieniu
szlachetnym... zaraz, jak on się nazywał? Coś z lwem? Nie, to był
tygrysie oko. Trza sobie gdzieś zapisać...
Ściany, których nie zakrywają szafki, są pomalowane na kremowo. W
lewym rogu stoi biała lodówka do połowy wypełniona piwem, a
reszta to inne artykuły spożywcze potrzebne do życia. Na blacie,
tuż koło zlewu stoi, rzadko używany, ale jest, ekspres do kawy.
Obowiązkowo czerwony.
Głośno tupiąc ( mieszkam na parterze, raczej nikt nie będzie miał
pretensji ), chwytam leżące w przedpokoju kluczyki z zawieszoną
przy nich uśmiechniętą, odblaskową buźką. Ubieram czarną,
skórzaną kurtkę i wsuwam na nogi mocno sfatygowany czerwone
trampki.
Wiem, że nie wyglądam jak artysta ( w końcu pisarzy również się
do nich zalicza ). Z moją budową godną zawodnika rugby i włosami
nażelowanymi tak, by przypominały jeżozwierza. Ale nie takiego
malutkiego jeżyka europejskiego, tylko tego egzotycznego, który ma
kolce długie niczym kije baseballowe. Przypominam raczej trenera na
siłowni niż pisarza. Bywa.
Wychodzę i zakluczam za sobą drzwi. Po drodze wpadam na staruszkę
z pierwszego piętra i uprzejmie przepuszczam przodem, po czym
wychodzę z budynku. Idę w stronę mojego ( niespodzianka,
niespodzianka!) czerwonego volvo i siadam za kierownicą.
Zapowiada się długi dzień...
Tada! Podobało się? Ja osobiście jestem z siebie dumna, że
uwinęłam się tak szybko i powiem, że nawet mi się podoba.
Parę spraw technicznych:
- Imię Danii – wiem, że najpopularniejszym dla niego imieniem
jest Mathias i sama je używam. Ale nie pasowało mi do pisarza...Po
prostu nie. Soren to drugie popularne. Soren Sorenson, ściślej
mówiąc.
- Lars – Holandia. Inni używają też Jan. Jednak Jan jest
takie... polskie. A ja piszę o Holendrze. Jan odpada.
-Carlsberg to duńskie piwo ( po co ja w ogóle to tłumaczę...?)
- Ten rozdział liczy sobie ponad 1000 słów ( przepraszam,
liczenie słów to takie moje zboczenie po publikowaniu i czytaniu na
fanfiction.net...), ale nie przyzwyczajajcie się. Dalej może być
albo dłużej, albo krócej
- Dania jest w tym rozdziale z lekka OOC? Już wyjaśniam. Nie
mamy tu przedstawionej jego integracji z innymi osobami ( nie licząc
staruszki z pierwszego piętra ). W drugim rozdziale będzie sobą :)
Za "Sodomę i Gomorę" wezmę się po napisaniu drugiego
rozdziału ^^
MIŁEJ NIEDZIELI ŻYCZĘ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz